Brak alternatyw a wybrakowana alternatywa.


Realia negocjacji Palestyńsko – Izraelskich to historia absurdalnych roszczeń, desperackiej dyplomacji i politycznego szantażu. Negocjacyjny impas skłania do refleksji. Co stało się źródłem niepowodzenia oraz jakie są alternatywy dla bezsilnej dyplomacji? 


Idea negocjacji jest formułą szczególną. Negocjatorzy są co prawda zgodni co do zasadności rokowań, ale tylko jako formuły realizacji własnych interesów. Problem polega zaś na różniej percepcji zasadności procesu.
Mahmud Abbas ‘negocjuje’ gdyż jest to jedyna metoda utrzymania się u władzy. Prezydent pozbawiany jest społecznego poparcia a jego rola jest postrzegana jako narzędzie groteskowej dyplomacji. Sensowność organizmu, którym włada (Autonomia Palestyńska) została wielokrotnie zakwestionowana.  Monopol władzy Fatahu (partii Abbasa) nie ma nic wspólnego z palestyńskim porządkiem konstytucyjnym a bliski jest dyktaturze. Negocjacje są dla Abbasa nie tyle narzędziem realizacji palestyńskich dążeń niepodległościowych, co ratunkiem dla pogrążającej się w kryzysie władzy autonomii. Izrael zaś skrzętnie  wykorzystuje słabego prezydenta jako wygodnego negocjatora. 
Abbas to nie  jedyny bezsilny uczestnik rokowań. Impas to także porażka dyplomacji amerykańskiej, która tradycyjnie stara się odgrywać rolę akuszera bliskowschodniego procesu pokojowego. Prezydent Barak Obama początkowo zakładał, że negocjacje staną się wstępem do dyplomatycznego zwycięstwa, które nie rezygnując z istotnych dla USA związków z Izraelem, odbuduje relacje ze światem arabskim. Niepodległa Palestyna miała być zaś kluczem do drzwi bliskowschodniego sukcesu. Z czasem okazało się jednak, że rola Obamy została sprowadzona do roli dyplomatycznego bankruta, który bezsilnie zabiega o podstawowe Izraelskie koncesje.

Geneza porażki.
Zależność USA jak i Autonomii Palestyńskiej od procesu negocjacyjnego pozwala Izraelowi kształtować rokowania pod własne dyktando. Stanowisko Benjamina Natanjahu stało się grą, za którą nie potrafią nadążyć jego słabi partnerzy.
Źródeł dzisiejszej porażki należy się doszukiwać w genezie izraelskiego uczestnictwa w rokowaniach wznowionych we wrześniu 2009. Wtedy to, zadecydowano o zawieszeniu rozbudowy Izraelskich osiedli budowanych na Palestyńskim Terytorium Okupowanym.
Natanjahu potrzebował wówczas negocjacji jako narzędzia rozgrywania napięć w ramach trudnej koalicji. Poza macierzystym Likudem w jego gabinetu skład wchodzą zarówno centro-lewicowa Partia Pracy jak i partie radykalne: nacjonalistyczny Nasz Dom oraz ortodoksyjny Szas. Trudny układ wymaga od premiera znacznej fleksybilności. Nasz Dom postrzega istnienie osiedli jako cel strategiczny, bufor bezpieczeństwa, pretekst do obecności wojskowej oraz przestrzeń życiową. Ortodoksyjna religijna partia Szas z kolei, widzi w osiedlach ucieleśnienie obecności żydowskiej na terenach biblijnych, które siłą rzeczy nie mogą być zamieszkane przez Arabów...
Skuteczność władzy Natanjahu zależna jest od umiejętności lawirowania pomiędzy oczekiwaniami koalicjantów a naciskiem USA. Idealnym rozwiązaniem stało się więc zawieszanie osadnictwa, pomysł, który Natanjahu urzeczywistnił jesienią 2009. Premier zgodził się wówczas na 10 miesięczne zawieszanie rozbudowy osiedli. Mimo, że rozwiązanie było wątpliwe z punktu widzenia prawa międzynarodowego (gdyż negocjowało istnienie podmiotu, który jest nielegalny – osiedla), to zadowoliło Obamę, który uwierzył w izraelską inicjatywę jako podstawę dla przyszłych rozmów. Natanjahu uspokoił jednocześnie koalicyjnych radykałów. Zwieszenie oznaczało bowiem wstrzymanie budowy jedynie nowych jednostek mieszkaniowych. Jednostki już istniejące mogły się rozwijać w ramach tzw. naturalnego wzrostu. Stało się tym samym jasne, że Natanjahu nie zamierza osiedli wycofać. Dodatkowo, zawieszenie nie objęło swym zasięgiem Jerozolimy Wschodniej, co zaowocowało wzmożoną rozbudową osadnictwa w tym właśnie rejonie.
Natanjahu zdołał tym samym uzyskać szereg korzyści: scementował koalicję, zadowolił oczekiwania administracji amerykańskiej, doprowadził do dyskusji nad legalnością osiedli, zapowiedział twarde stanowisko względem Jerozolimy, a pośrednio zalegalizował rozbudowę osiedli już istniejących.
Mimo ułomności procesu, rokowania toczyły się bez większych przeszkód, co doprowadziło ostatecznie do bezpośrednich rozmów we wrześniu 2010. Problem pojawił się, kiedy okres zawieszania wygasł. Twarde stanowisko Natanjahu doprowadziło do impasu, a w efekcie do załamania rozmów.
Kwestia wznowienia rozbudowy osiedli nie jest jedynym problemem, z którym muszą sobie poradzić negocjacyjni partnerzy Izraela.  Zgodnie z agendą Izraela wstrzymanie osadnictwa było pierwszą i jedyną zapowiadaną koncesją względem Palestyńczyków. Natanjahu nie ukrywał, że nigdy nie zgodzi się na palestyński postulat utworzenia stolicy w Jerozolimie Wschodniej, nie zapowiedział wycofania Izraelskiego wojska z Terytoriów Okupowanych oraz podtrzymał zasadność istnienia Muru Bezpieczeństwa. W obliczu takich uwarunkowań negocjacyjna rola Abbasa stała się groteską. Z punktu widzenia Palestyńskich negocjatorów bowiem uczestnictwo w procesie nie gwarantuje witalnych podstaw dla suwerennej państwowości. Co więcej, kolonizacja Jerozolimy Wschodniej jest postrzegana jako dążenie do zmiany kształtu etnicznego na korzyść Izraela. Polityka ta w oczywisty sposób osłabia  palestyńską pozycję w obliczu ewentualnych negocjacji statusu miasta. 
Sztywna polityka Izraela stała się ponadto skutecznym  narzędziem nacisku na USA. Natanjahu zdawał sobie sprawę, że osłabiony elekcyjną porażką Obama będzie musiał postępować tak jak zechce Izraelska dyplomacja. Począwszy od początku października 2010 administracja USA bezskutecznie starała się wywrzeć wpływ na Izrael by ten ponownie zawiesił osadnictwo. Jednak, dopiero, kiedy porażka parlamentarna Demokratów stała się faktem, (3 listopada 2010) Obama został zmuszony rozpocząć negocjacyjny targ.
Wraz z końcem listopada 2010 Obama zaproponował porozumienie, które miało przekonać Izrael do zawieszenia osadnictwa na dalsze trzy miesiące. Prezydent zaoferował 20 myśliwców F-35 o wartości trzech bilionów USD, zadeklarował, że USA nie poprze na forum międzynarodowym palestyńskich inicjatyw niepodległościowych oraz zapewnił, że nie będzie naciskał w sprawie kolejnego zawieszenia osadnictwa po upłynięciu okresu trzech miesięcy. Cena za kontynuację negocjacji wzrosła.
Co więcej, prezydentowi nie udało się przekonać Izraela do zaprzestania osadnictwa na terenie Jerozolimy Wschodniej. Reakcja strony palestyńskiej była do przewidzenia, negocjatorzy odrzucili amerykański plan. Tym samym, więc zgoda Izraela przestała być kwestia zasadniczą. W konsekwencji jednak, dotychczasowym wygranym jest właśnie Izrael, który może bez przeszkód kontynuować ekspansję terytorialną.

Alternatywna droga do nikąd?
W obliczu porażki palestyńska dyskusja częściej więc szuka negocjacyjnych alternatyw. Coraz większa część Palestyńczyków chce zerwać z tradycją rokowań ukształtowaną w Oslo (1993), gdzie zadecydowano o ukonstytuowaniu procesu, który miał doprowadzić do powstania dwóch niezależnych państw. W opinii wielu dotychczasowy mechanizm stał się jedynie gwarantem utrzymania uprzywilejowanej pozycji izraelskiej oraz narzędziem prewencji przeciw palestyńskim aspiracjom narodowym. W konsekwencji trwających ponad piętnaście lat negocjacji wizja palestyńskiego państwa stała się wizją chorego, uzależnionego od Izraela, bezbronnego bantustanu.
Krytyka rokowań to nie tylko krytyka procesu negocjacyjnego, to także dezaprobata organizmu ukonstytuowanego za pośrednictwem rokowań - Autonomii Palestyńskiej. Autonomia jest widziana jako autokratyczny organizm pozbawiony mechanizmów kontroli władzy. Główną przyczyną autokratyzacji jest powiązanie idei istnienia autonomii  z ideą rokowań. Autonomia istnieje, ponieważ tak zadecydowano podczas rokowań, same rokowania natomiast toczą się, bo uczestniczą w nich przedstawiciele autonomii. Rokowania, jak i egzystencja autonomii, są więc widziane jako samo-usprawiedliwiające się procesy, które nie są poddane weryfikacji palestyńskiego społeczeństwa. W konsekwencji więć układ negocjacyjny to instrument utrzymania autokratycznych reżimów (Izraela jak i Autonomii Palestyńskiej), które usprawiedliwiają swoją opresyjną politykę koniecznością negocjacji.
Alternatywą dla dotychczasowego procesu miałaby być więc idea, która zakłada ukonstytuowanie jednego, demokratycznego, praworządnego i świeckiego, państwa, które obejmowałoby swym zasięgiem zarówno dzisiejszy Izrael jak i terytoria okupowane. Koncepcja jednego państwa jest aktualnie najważniejszą i najbardziej popularną alternatywą dla negocjacji. Jak podają statystyki (Jerusalem Media and Comunnication Centre) idee jednego państwa popiera około 65% Palestyńczyków. Poparcie jest bezprecedensowe. Jeszcze cztery lata temu koncepcja  była bliska  jedynie 20% Palestyńczyków. Wzrost poparcia to wynik kilku czynników. Po pierwsze kompromitacji negocjacji z Annapolis z 2008 roku; podtrzymywania przez decydentów, a niepopularnego w społeczeństwie podziału na linii Hamas – Fatah; frustracji powodowanej nieskuteczną polityką Baraka Obamy; krwawej interwencji w Gazie (grudzień 2009/ styczeń 2010), która działa się przy cichej aprobacie  Abbasa; wreszcie bezkompromisowego stanowiska Natanjahu.
Jedno państwo miałoby być osiągnięte za pomocą dwóch mechanizmów: nacisku międzynarodowego oraz aplikacji międzynarodowego prawa. Jak podkreślają zwolennicy, modelowym przykładem, takiego rozwiązania był proces transformacji ustrojowej RPA, gdzie za pomocą owych mechanizmów władze kraju zostały zmuszone do koncesji na rzecz dyskryminowanej części społeczeństwa. Jedno państwa byłoby nie tylko rozwiązaniem niemożliwych do pogodzenia sporów terytorialnych, ale przede wszystkim instrumentem egzekucji międzynarodowego prawa i demokratyzacji, który zastąpiłby opresyjną politykę. Plan miałby być  również rozwiązaniem problemu Izraelskich osiedli, gdyż zagadnienie ich rozwiązania straciło by swoją aktualność.
Należy jednak podkreślić, że z punktu widzenia Izraela idea jednego państwa jest modelem wybitnie niekorzystnym. Mimo pewnego wzrostu zainteresowania modelem (głównym Izraelskim zwolennikiem jest były Minister Obrony i polityk Likudu Mosze Arens), poparcie jest wciąż znikome.  Koncepcja oznacza bowiem likwidację okupacji, co jest jednoznaczne z wyczerpaniem źródeł dochodu z okupacji płynących. (W aktualnym układzie Izrael korzysta ze swej pozycji czyniąc terytoria okupowane rynkiem zbytu. Jednym z przykładów może być sprzedaż wody, którą Palestyńczycy muszą kupować od Izraela po zawyżonych stawkach).  Kolejny problem to kwestia podziału władzy. Aplikując demokratyczne reguły gry państwo izraelsko-palestyńskie stałoby się  organizmem, gdzie żydowska większość byłaby nieznaczna: około 5 milionów 400 tysięcy żydów  w porównaniu do 5 milionów 200 tysięcy Palestyńczyków. (Statystyki dotyczą jedynie ludności żyjącej na terenach dzisiejszego Izraela i Palestyńskiego Terytorium Okupowanego. Warto nadmienić o wskaźniku palestyńskiego przyrostu naturalnego - około 4%, który jest znacząco wyższy od żydowskiego - około 3% ) Oznaczałoby to niekorzystny dla Żydów podział politycznej partycypacji; to z kolei doprowadziłoby do  utraty żydowskiego charakteru państwa a pośrednio ideologicznej porażki syjonizmu. Z punktu widzenia syjonizmu jak i radykalnych środowisk religijnych zgoda na jedno państwo to dezaktualizacja dotychczasowej głęboko zakorzenionej w psychice narodu żydowskiego idei ekskluzywnego prawa do życia na terenie ziemi obiecanej.
Doprowadzenie do ukonstytuowania izraelsko - palestyńskiego państwa wymagałoby zdecydowanego poparcia społeczności międzynarodowej (przede wszystkim Kwartetu Bliskowschodniego – USA, UE, ONZ i Rosji). Należy jednak zaznaczyć, że dyplomacja międzynarodowa nie jest w stanie udzielić poparcia, które choćby częściowo mogłoby być zbliżone swym oddziaływaniem do nacisku zaaplikowanego w przypadku południowoafrykańskim. Wymagałoby to szeregu rezolucji. Przede wszystkim, decyzji podejmowanych na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, które musiałyby potępić Izraelską politykę dyskryminacji, zaaplikować międzynarodowe sankcję, oraz ukonstytuować bojkot Izraela. Zasadnicza przeszkoda to stanowisko USA, od którego uzależnione są decyzje Rady Bezpieczeństwa ONZ. (Rada Bezpieczeństwa to instytucja, gdzie decyzje podejmowane są jednogłośnie. Tym samym każda rezolucja wymaga aprobaty USA jako stałego członka.)
Kolejny problem to kwestia Strefy Gazy, która jako władana przez organizację terrorystyczną nie może cieszyć się uznaniem zagranicznych decydentów. Deklarowane państwo musiałoby więc ograniczyć się terytorialnie jedynie do Zachodniego Brzegu Jordanu i Izraela. Wyizolowanie Gazy byłoby z kolei niebezpiecznym sygnałem dla Hamasu, który pozbawiony mechanizmów integrujących, mógłby podążyć w kierunku radykalizacji.
Zwolennicy koncepcji podkreślają co prawda, że zagadnienie braku poparcia międzynarodowego jest problemem, który z czasem przestanie być kwestia kluczową. Zgodnie z ową logiką Izrael zostanie postawiony w obliczu dwóch rozwiązań: albo zgodzi się na równouprawnienie albo zaaplikuje syjonistyczną wersję apartheidu, która siłą rzeczy musi się prędzej czy później spotkać z potępieniem ze strony społeczności międzynarodowej jak również potępieniem samych Izraelczyków. 
Jak się jednak wydaje Palestyńscy zwolennicy idei jednego państwa zdają się zapominać, że najważniejszym elementem dążenia do ukonstytuowania owego podmiotu jest nie tyle poparcie międzynarodowych decydentów, co działania samych zainteresowanych. Wysiłek mierzący w dyskryminacyjną politykę Izraela, wymagałby ogromnego zaangażowania zwykłych Palestyńczyków. Tak jak w przypadku RPA musiałby zaangażować masowe strajki, pokojowe demonstracje, bierny opór, bojkot izraelskich produktów i usług, odmowę płacenia podatków oraz bojkot instytucji Autonomii Palestyńskiej. To z kolei wiązałoby się z wzrostem bezrobocia oraz wizją gospodarczego załamania.
Kolejnym problemem byłaby reakcja Izraela. Idea biernego oporu niechybnie doprowadziłaby do masowych aresztowań. Co więcej, ewentualny palestyński sukces musiałby być osiągnięty metodami non-violence, co jest scenariuszem wybitnie mało prawdopodobnym. Eskalacja aresztowań doprowadziłaby prędzej czy później do wybuchu agresji, to zaś przekreśliłoby powodzenie biernego oporu a w konsekwencji skutkowałoby reokupacją palestyńskiego terytorium. Z dużą dozą prawdopodobieństwa  próba walki o jedno państwo zakończyłaby się niczym innym jak kryzysem, masowymi aresztami i nasileniem okupacji.
Kolejna ułomność koncepcji to brak przywództwa. Aktualnie idea non-violence jest popularna głownie w kręgach akademickich czy kręgach związanych z działaczami obrony praw człowieka, które nie są w stanie skonsolidować poparcia palestyńskiej ulicy. Nie należy się temu dziwić. Przeciętny mieszkaniec Ramallah czy Nablusu nawet jeśli popiera idee jednego państwa to jest przede wszystkim zainteresowany swoją sytuacją materialną. Jak do tej pory brakuje polityka, który mógłby przekonać palestyńską ulicę do długiego, a z dużą dozą prawdopodobieństwa skazanego na porażkę oporu.
Kolejny mankament to kwestia pokoleniowa. Zwolennicy idei jednego państwa muszą się spieszyć. Generacja Palestyńczyków pamiętających koegzystencję z narodem żydowskim się kurczy. Palestyńczycy, którzy są w stanie wyobrazić sobie życie w jednym państwie z dzisiejszymi Izraelczykami będą stopniowo wymierać. Ci zaś, którzy znają jedynie realia Izraelskiej opresji będą grupą dominującą. W obliczu problemu pokoleniowego otwartym pozostaje pytanie jak potoczyłyby się losy koegzystencji obu narodów. Jak mówią krytycy idei -  podczas, gdy koncepcja południowoafrykańska jest optymistycznym scenariuszem transformacji, to bardziej prawdopodobny jest krwawy model przyszłej koegzystencji – model jugosłowiański . 
Mimo szerokiej dyskusji, idea jednego państwa  nie stanowi podstawy dla rozwiązania problemu. Palestyńczycy tym samym skazani są na kontynuację rokowań wielostronnych, które niechybnie brną w kierunku porażki. Zasadniczym problemem jest więc nie tyle palestyński wysiłek teoretyczny co realia i praktyczne rozwiązania taktyczne kształtowane przez Izrael. Dopóki Izrael będzie kontynuował politykę nierównych, krótkowzrocznych, widzianych przez partykularyzmy negocjacji, dopóty palestyńska niepodległość, jak i bezpieczeństwo regionu pozostanie pobożnym życzeniem.   

Michał Ziemowit Busko

2o.12.2010